Chcąc oddać hołd brzydkiej piłce – no ok, niech będzie, defensywnej, zorganizowanej taktycznie i „dla koneserów” – najlepszym kierunkiem, obok włoskiego catenaccio, czy „autobusów” stawianych przez Chelsea, będzie przywołanie dokonań Greków z EURO 2004. Do dziś na wspomnienie tego turnieju w głowie pojawia się przecież lekkie: „WTF?!”. Grający turniej życia Katsouranis, nazywany obiegowo kocuranisem, a obok niego Karagounis i Zagorakis, bezbłędny Dellas czy bramkarz Nikopolidis, zapracowali na miano najbardziej zaskakującego zwycięzcy dużego turnieju w całym XXI wieku. A przecież jeszcze w maju, w Szczecinie, dostali na „poprawienie” przedturniejowego morale łomot od Polaków.
Portugalia, chcąc odgryźć się
w finale za niespodziewaną porażkę z Grekami w meczu otwarcia
rozgrywanych u siebie mistrzostw, solidnie wyrżnęła głową w mur.
Ofensywne wysiłki spalały na panewce, zaś jeden rzut rożny i
główka Charisteasa wystarczyły, by laur trafił do kraju, który
dał nam wieki temu igrzyska olimpijskie.
To właśnie 4 lipca 2004
roku na Estadio da Luz Cristiano Ronaldo po raz pierwszy naprawdę
gorzko zapłakał ze sportowej złości i rozczarowania, nie wiedząc
jeszcze, jak piękną kartę już niedługo zapisze w historii piłki
nożnej swoimi kosmicznymi występami i zaciętą rywalizacją z
niejakim Leo Messim. Niemal każdy trener personalny – he, he –
powinien zaś historią krótko trzymanych przez Otto Rehhagela
Greków przekonywać kolejnych dojonych właśnie na kasę klientów,
że niemożliwe nie istnieje.
Gol: Charisteas 57'
Tekst jest częścią cyklu 30 meczów kultowych dla dzisiejszych trzydziestolatków.