Pamiętacie jeszcze specyfikę lat 90., gdy za dzieciaka wyniki śledziło się w telegazecie? Lat 90., w których główne źródło informacji dla niemal każdego sympatyka sportu – w tym i futbolu – stanowiły programy telewizyjne, radio oraz papierowa prasa? Lat 90. i początków nowego milenium, gdy na najbardziej emocjonujące mecze z utęsknieniem czekało się już kilka tygodni przed pierwszym gwizdkiem, a potem przeżywało w głowie i ze znajomymi jeszcze przez wiele dni? Ok, dmucham ten balonik tylko po to, żeby z hukiem go przebić, bo nie przepadam za patosem, ale – zaufajcie – to zgrywa w zamierzeniu szlachetna i rzecz warta przypominania, bo we wszystkich tych uroczych deficytach, będących już dziś zaskakująco odległą melodią przeszłości, było coś magicznego, coś, co pozwalało na tak dziś abstrakcyjne, jak się okazuje nawet dla kibica, „slow life”.
W dobie livescore'ów
i setek transmisji z każdego zakątka świata będących na
wyciągnięcie ręki, co jest oczywiście świetną sprawą (tak, tu
jest miejsce na ale...), nietrudno bowiem o wrażenie, że jakość
emocji w związku z tym nadmiarem rozrzedza się w ich ilości. Bo
przecież jutro znów czeka na nas kolejnych kilka transmisji (może
Zieliński wciśnie gola Bologni w Coppa Italia), od piątku grają
ligi (wow Kane załadował dwie, a Morioka szaleje w Anderlechcie),
potem Champions League (wsadźcie sobie w pysk te wydane miliony
szejkowie, #bekazkontuzjineymara!), następnie przerwa na
reprezentacje („Adam Nawałka powinien powołać tego, tamtego,
siamtego” – doradzą w mig kanapowi eksperci) i tak w kółko.
Szaleńcze tempo, za którym, umówmy się, w weekendowych godzinach
szczytu ledwo nadążają najtwardsi widzowie, ba, nawet czołowi
dziennikarze zaczęli w końcu specjalizować się w konkretnych
rozgrywkach, żeby choć trochę bardziej fachowo ogarniać swoje
skrzętnie wydestylowane poletko.
A przecież, gdy
tylko bitewny kurz opadnie, twitterowe zawieruchy – w większości
cholernie powierzchowne – trwają dzień, może dwa, a tuż po tym
uwaga ucieka gdzie indziej, i tak na okrągło, bo wszyscy wciąż
ścigamy się z deadline'ami, nadrabianiem skrótów i zaległości
przed przytłoczeniem się kolejną dawką dwudziestukilku spotkań,
które mamy na radarze. Jak alkoholicy i narkomani – sięgający po
używkę byle po nią sięgnąć, bo inaczej kumple od butelki czy
strzykawki nas odrzucą (czyt. nie będziemy na bieżąco). Właśnie
dlatego nie korzystam z Twittera, a Facebooka ograniczam do
prywatnych rozmów i obserwowania kilku wartościowych informacyjnie
fanpage'ów. Ten sam mechanizm zagubienia w chaosie i nadmiarze
odpowiada przecież za dominujący w sieci kult klikalności, kładąc
podwaliny pod uniwersum krzykliwych nagłówków królujących dziś
zazwyczaj nad merytoryczną sferą artykułów, mając też swój
wpływ na zamykanie nieświadomych całego procederu grup ludzi w
bańkach
filtrujących, a nawet na popularność takich
„smakołyków” jak patostreamy
– zjawisko dziesiątkujące liczbą widzów wiele sensowniejszych
treści. Ale chwila, o czym to ja miałem? A.
Na swoistą odtrutkę od tego chorego pędu postanowiłem przypomnieć 30 międzynarodowych spotkań piłkarskich – zarówno na poziomie reprezentacyjnym, jak i w europejskich pucharach – które dla wielu z nas (zwłaszcza jeśli łapiecie się w grupę wiekową 25+) stanowiły swego rodzaju pokoleniowe doświadczenie i – chciałbym wierzyć – źródło nieco głębszych przeżyć. Do powspominania na spokojnie, bez pośpiechu, z kubkiem herbaty w dłoni. Gwoli ścisłości – 30 spotkań z pominięciem polskiego poletka klubowego i reprezentacyjnego, gdzie zaczepiłyby się oczywiście mistrzostwa świata za Engela i Janasa, Polska – Portugalia pod wodzą Beenhakkera, cuda, jakie Boruc wyczyniał z Austrią oraz Euro nasze i 2016, jak i kultowa potyczka Widzew – Legia z lat 90. czy wreszcie popisy wspomnianej dwójki, Wisły Kasperczaka, Groclinu czy Lecha rozkładającego na łopatki Manchester City w europejskich pucharach. Ale o tym kiedy indziej, teraz pobuszujemy za granicą. A skoro to część pierwsza tego umownego dyptyku, na rozgrzewkę proponuję melancholijną przebieżkę przez 15 legendarnych z dzisiejszej perspektywy spotkań z lat 1998-2007.
Na swoistą odtrutkę od tego chorego pędu postanowiłem przypomnieć 30 międzynarodowych spotkań piłkarskich – zarówno na poziomie reprezentacyjnym, jak i w europejskich pucharach – które dla wielu z nas (zwłaszcza jeśli łapiecie się w grupę wiekową 25+) stanowiły swego rodzaju pokoleniowe doświadczenie i – chciałbym wierzyć – źródło nieco głębszych przeżyć. Do powspominania na spokojnie, bez pośpiechu, z kubkiem herbaty w dłoni. Gwoli ścisłości – 30 spotkań z pominięciem polskiego poletka klubowego i reprezentacyjnego, gdzie zaczepiłyby się oczywiście mistrzostwa świata za Engela i Janasa, Polska – Portugalia pod wodzą Beenhakkera, cuda, jakie Boruc wyczyniał z Austrią oraz Euro nasze i 2016, jak i kultowa potyczka Widzew – Legia z lat 90. czy wreszcie popisy wspomnianej dwójki, Wisły Kasperczaka, Groclinu czy Lecha rozkładającego na łopatki Manchester City w europejskich pucharach. Ale o tym kiedy indziej, teraz pobuszujemy za granicą. A skoro to część pierwsza tego umownego dyptyku, na rozgrzewkę proponuję melancholijną przebieżkę przez 15 legendarnych z dzisiejszej perspektywy spotkań z lat 1998-2007.
Opisy:
3) Portugalia – Anglia 3:2, 2000, EURO 2000, grupa A
4) Hiszpania – Jugoslawia 4:3, 2000, EURO 2000, grupa C
5) Francja – Włochy 2:1, 2000, finał mistrzostw europy
4) Hiszpania – Jugoslawia 4:3, 2000, EURO 2000, grupa C
5) Francja – Włochy 2:1, 2000, finał mistrzostw europy
7) Korea Południowa – Włochy 2:1, 2002, 1/8 finału mistrzostw świata
8) Brazylia – Niemcy 2:0, 2002, finał mistrzostw świata
9) Manchester United – Real Madryt 4:3, 2003, ćwierćfinał Ligi Mistrzów
10) Monaco – Deportivo 8:3, 2003, Liga Mistrzów, grupa C
11) Deportivo – Milan 4:0, 2004, ćwierćfinał Ligi Mistrzów
12) Szwecja – Dania 2:2, 2004, EURO 2004, grupa C
13) Portugalia – Grecja 0:1, 2004, finał mistrzostw europy
14) Liverpool – Milan 3:3, karne: 3:2, 2005, finał Ligi Mistrzów
15) Szachtar – Sevilla 2:3, 2007, 1/8 finału Pucharu UEFA
cdn.